wtorek, stycznia 24, 2006

Back in OZ

No i w końcu dojechałam do Australii. A trzeba przyznać, że nie było to łatwe.
O 7.40 rano w sobotę (7 stycznia) miałam lecieć z Warszawy do Wiednia a potem z Wiednia do Sydney. Ale nie poleciałam. Samolot z Warszawy do Wiednia został odwołany i nie było żadnej szansy na to, żeby zdążyć na lot z Wiednia do Sydney. Zaprowadzono mnie i jakieś 30 innych osób, które też miały lecieć do Sydney, do kasy LOT-u i powiedziano nam, że mamy sobie szukać innych połączeń. Połączenie znalazło się, ale jakie? Dopiero o 11.30 leciałam do Frankfurtu. We Frankfurcie miałam czekac 10 (słownie: dziesięć) godzin na samolot do Sydney. Z 10 godzin zrobiło się 12, bo samolot był opóźniony. W miedzy czasie, gdy po godzinach oczekiwania nadszed czas na odprawę, w kolejce znaleziona została torba, do której nikt nie chciał się przyznać. Od razu zamknięto większą część hali odpraw. Pojawiły się psy, specjaliści od torb, do których nikt nie chce się przyznać, krótko mówiąc byliśmy świadkami prawdziwej akcji. Podróż do Singapuru minęła w miarę szybko, bo głównie spałam. W Singapurze mieliśmy się zatrzymać tylko na 30 minut na tankowanie. Z 30 minut zrobiło się 1,5 godziny. Odcinek Singapur – Sydney był koszmarem. Czas jakby stał w miejscu. Powoli dobijałam do 40-tej godziny w podróży. Samolot wylądował w Sydney o 9.00 zamiast o 6.00 rano. Pech chciał, że w tym samym czasie wylądowały jeszcze dwa duże samoloty z Europy, a to spowodowało, że kolejka do kontroli paszportowej wiła się bez końca. Pieczątkę w paszporcie dostałam dopiero po 30 minutach. Przede mną była jednak jeszcze jedna kolejka. Tym razem była to kolejka do zadeklarowania jedzenia (w Australii sa bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące wwożenia jedzenie. Każde wwożone jedzenie trzeba zadeklarować). Kolejne 40 minut zeszło w tej kolejce. Gdy w końcu sprawdzona wszystkie moje ptasie mleczka, czekolady, piekniki, cukierki i inne pyszności, mogłam powiedzieć, że podróż dobiegła końca. Od momentu kiedy przyjechałam w niedzielę rano na lotnisko w Warszawie do momentu kiedy wyszłam z lotniska w Sydney minęły 43 godziny...

No ale już jestem i czuję się jakbym nigdy nie wyjeżdżała. To za sprawą pracy, której jak zwykle bardzo dużo. Jeśli chodzi o pogode to nie jest różowo. Albo jest strasznie upalnie (40 stopni) albo sa wstretne chmury i pada. Ale to chyba i tak lepsze niż te -20 stopni w Polsce : -)
P.S.
Uprzejmie informuję, że w związku z presją wywieraną na mnie przez pewnego osobnika plci meskiej, muszę opublikować tu uzupełnienie do posta z 12 grudnia („Tym razem się udało”), który traktował o nocnym staniu w kolejce po biletyu na U2. Dla przypomnienia, treść postu była następująca „Mam bilet na U2. Od 4.00 rano stalam (a w zasadzie siedzialam) w kolejce. Strategicznie wybralam sklep muzyczny na uboczu, o ktorym nie wszyscy wiedza, ze sprzedawane sa tam bilety na koncerty. O godzinie 4.00 bylam 14-ta osoba w kolejce. Sprzedaz zaczela sie o 9.00. Dwadziescie minut pozniej bylam juz szczesliwa posiadaczka biletu na koncert......”
Wymuszono na mnie komentarz do słów „a w zasadzie siedziałam”. Otóż poproszono mnie o wyjaśnienie tego na czym w tej kolejce siedziałam. Siedziałam na krzesełku składanym, takim na ryby. Skąd miałam to krzesełko? Miałam je od kogoś, z kim po te bilety stałam. Z kimś kogo poznałam przypadkiem przez internet. Ten ktoś okazał się być nie tylko fajnym kompanem do stania (siedzenia) w nocy w kolejce po bilety, ale okazał się być fajnym człowiekiem wogóle. Tu pozostawiam Was w niepewności, hihi. Za jakiś czas podam więcej szczegółow ; - )